día primero: otro mundo

środa, 27 stycznia 2010
O tym skąd wziął się pomysł na wyjazd do Meksyku wspominałem już na swoim blogu jakiś czas temu (K L I K), więc powtarzać się nie będę. Jeszcze słowem wstępu jeszcze raz pragnę podziękować Roksanie i Pawłowi za zaproszenie i przyjęcie nas u siebie oraz za całą okazaną pomoc. Dzięki Dominice za propozycję wyjazdu. Dzięki również Mirkowi, Andrzejowi i Radkowi za świetne towarzystwo, bez którego nie byłoby tylu śmiechów. Tymi słowy kończę ten niezbyt długi, acz patetyczny wstęp.

Pobudka przed czwartą rano w sobotę po dwóch czy trzech godzinach snu to nic przyjemnego. Szczęściem cel wstawania szczytny, więc ziewanie ustąpiło wcześniej, niż zazwyczaj w pracy. Miło ze strony brata Mirka, że postanowił nas odwieść do Pyrzowic o tak barbarzyńskiej porze. Samolot mieliśmy o 6:15, jednak na lotnisku zameldować trzeba się znacznie wcześniej. Odprawa poszła gładko. Z radością przyjąłem wiadomość, że mój plecak jest najlżejszy (mniej niż 10kg), co dawało pole manewru przy pakowaniu pamiątek w drodze powrotnej.

Pierwszy lot nie był niczym niezwykłym. Wielokrotnie latałem w Europie, więc widok małego samolotu relacji Katowice - Frankfurt nie zrobił na mnie wrażenia. Emocje miały się pojawić dopiero w niemieckim porcie lotniczym (ponad 52 miliony pasażerów rocznie. Kilka informacji o lotnisku - K L I K). Tam, po kilku godzinach nudów, zmienialiśmy samolot na Boeinga 747. Widywałem je już na lotniskach we Włoszech czy w Warszawie, ale pierwszy raz miałem lecieć czymś tak ogromnym.



Szczęściem kupowaliśmy bilety w czerwcu, więc mieliśmy miejsca w jednym rzędzie, jednak przedzielał nas jakiś meksykański operator (jego jedynym bagażem podręcznym była kamera telewizyjna). Kiedy zapytałem go czy zamieni się ze mną miejscem, nie robił problemów. Mogliśmy się cieszyć miejscami przy okonie przez całą podróż. A jest to nie byle jaki lot, bowiem trwa bite dwanaście godzin. Cała droga z Tychów do Mexico DF (Dystrykt Federalny, czyli miasto stołeczne) zajęła nam prawie dobę, w większości w dzień. Słońce towarzyszyło nam niemal cały czas. Od wzbicia się ponad chmury po szóstej rano, przez sześciogodzinne oczekiwanie na przesiadkę we Frankfurcie, aż do lądowania w Meksyku o 19 czasu miejscowego (u nas 2 w nocy). W trakcie lotu miła (aż do bólu) obsługa (ze stweardem gejem w roli głównej) dożywiała nas średnio smacznymi posiłkami i napojami (w programie "Jak to się robi" na Discovery pokazywano produkcję posiłków dla Lufthansy właśnie. Przy tej okazji wytłumaczyli, że posiłki w samolotach większości ludzi smakują mdło z racji wysokości, ciśnienia i temperatury). Obyło się bez turbulencji.

Po dziewiętnastej czasu miejscowego wylądowaliśmy. Lotnisko pełne ludzi. W gorącym i parnym powietrzu dawało się wyczuć specyficzny zapach smogu. W kolejce do oprawy paszportowej wypełnić musieliśmy ankietę dotyczącą stanu zdrowia i posiadania ewentualnych chorób oraz wniosku na wizę. Z każdego plakatu atakowały nas napisy "influenza" przypominają nam o świńskiej grypie. Po niemal godzinnym odstaniu w kolejce czas przyszedł na złożenie wniosku na wizę. Pani za kontuarem średnio znała angielski, ale jakoś dałem radę się dogadać i z pieczątką pozwalającą mi na 180 pobytu w Meksyku, w końcu, przekroczyłem granicę.

Następnym punktem programu było złapanie autobusu mającego dowieźć nas do odległego o 200 kilometrów Queretaro. To właśnie w tym mieście czekał nas kres długiej podróży. Dość szybko, ale nie bez kłopotów (z bankomatem, który odmówił współpracy), znaleźliśmy dworzec autobusowy. Tutaj Dominika mogła się wykazać znajomością hiszpańskiego, bowiem kasjer nie zrozumiał zamówienia biletu po angielsku. Udaliśmy się na peron dworca.



Była mniej więcej 20:30. Gorąco, parno, duszno. Przy peronie stał stolik z napojami w puszkach. Podszedłem do stojącej przy nim pani i poprosiłem o puszkę coli. Wyciągnąłem banknot, ale płacić nie musiałem. Okazało się, że w cenie biletu jest puszka napoju oraz kanapka. Ot meksykański PKS. Autobus podjechał punktualnie. Oddaliśmy bagaż do bagażnika i chcieliśmy wsiąść. lecz nie było to takie łatwe. Najpierw nazbyt krępa kobieta zbadała mnie wykrywaczem metalu na obecność broni, jednak zrobiła to tak dokładnie, że wniósłbym bazookę. Następnie nasze oblicza zostały zarejestrowane przez cyfrowe oko kamery. Po tym zaskakującym dla nas wstępie wkroczyliśmy na pokład autobusu. Celowo użyłem bardziej lotniczego określenia, gdyż zasiedliśmy na lotniczych fotelach z podnóżkami. Dostaliśmy słuchawki, a na kilku podwieszonych telewizorach odpalono DVD z filmem.

Jednostajny widok niekończącego się, rozświetlonego miasta oraz szum szybko mnie uśpiły. Budzikiem okazał się próg zwalniający już w Queretaro. Odebraliśmy bagaże i zaczęliśmy się rozglądać za sposobem dotarcia do Roksany i Pawła. Byliśmy miło zaskoczeni, kiedy okazało się, że na nas czekają. Po krótkim przywitaniu pojechaliśmy do ich mieszkania. Po 29 godzinach podróży dotarliśmy na miejsce.

bienvenido

sobota, 16 stycznia 2010
Na każdym zebraniu zawsze jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy. Tym cytatem z "Rejsu", będącym zapisem podróży zaczynam bloga, na którym postaram się jak najwierniej opisać wyprawę do Meksyku, w której miałem przyjemność uczestniczyć w październiku 2009. Poszedłem za namową Sima i dla potrzeb tej relacji zakładam oddzielnego bloga. Pojedyncze notki nie zaginą pośród innych, a i sam zapis może komuś okazać się pomocny.

Nie jestem w stanie określić częstotliwości zamieszczania kolejnych wpisów, jednak postaram się wytrwać w swoim postanowieniu i opisać całą wyprawę.
Śpieszę od razu wyjaśnić, że tytuł bloga pochodzi od toastu jaki wznosi się w Meksyku. W naszym pięknym języku powiedziałoby się zdrowia, miłości i pieniędzy.

obserwatorzy